poniedziałek, 14 stycznia 2013

Krzysztof czuł, że zbliża się koniec



______________________________________________________________________

Rozmowa z Alicją Klenczon - Corona, wdową po Krzysztofie Klenczonie



Dlaczego był wściekły na Niemena? W jakich okolicznościach odszedł z Czerwonych Gitar? Co było jego popisową potrawą? Jakie miał wady? Czy przewidział własną śmierć? Alicja Klenczon we wspomnieniu o Krzysztofie Klenczonie.

W rozmowie z Onetem Alicja Klenczon, wdowa po Krzysztofie Klenczonie, opowiada o wspólnym życiu z artystą, jego pasjach, doświadczeniach, wadach i zaletach. Zapewnia też, że jej cytowane niedawno słowa o możliwym "zamachu na męża" zostały przez media przekręcone.



Paweł Piotrowicz: Krzysztof Klenczon na scenie zawsze był wulkanem energii. W życiu prywatnym również?
Alicja Klenczon: Zdecydowanie nie. Na co dzień był człowiekiem bardzo spokojnym, niegoniącym za imprezami czy używkami. Choć uchodził za najprzystojniejszego polskiego muzyka, był osobą bardzo nieśmiałą.
W jakich okolicznościach się poznaliście?
W Sopocie, w Grandhotelowym Non Stopie, 15 stycznia 1965 roku, podczas pierwszego występu Czerwonych Gitar. Podszedł do mnie jego kolega i zaprosił do tańca. Choć Krzysztofa widziałam też dzień wcześniej w barze Alga. Zauważyłam, że przygląda mi się przystojny chłopak w kożuszku, z niedbale owiniętym wokół szyi szalikiem. Wtedy jednak nie wiedziałam, ze to ten sam chłopak, w którym powoli zaczynają się podkochiwać polskie dziewczyny.
Ty się też podkochiwałaś?
Nie do końca. Byłam pasjonatką zupełnie innej muzyki, głównie klasycznej.
To spotkanie w Non Stopie zaowocowało miłością od pierwszego wejrzenia?
Można tak powiedzieć. Od samego początku bardzo mi zaimponował.
Czym szczególnie?
Tym, że się nie narzucał. Był bardzo nieśmiały, inny. A ja miałam wtedy jedną bardzo złą cechę – mimo że byłam dziewczyną dla chłopaków nieprzystępną, lubiłam ich podpuszczać. Na Krzysztofa to nie działało. Wyobraź sobie, jak bardzo musiało to mnie, czyli osobę przyzwyczajoną do różnych hołdów i zalotów, intrygować. Cała ta sytuacja plus kilka innych czynników sprawiły, że szybko zostaliśmy parą.
Wspomniałaś, że podkochiwały się w nim polskie dziewczyny. Nie byłaś o to zazdrosna?
Nie, gdyż Krzysztof nie miał charakteru amanta czy bawidamka. Choć czujności nigdy za wiele. Jako że moi rodzice wyemigrowali do Stanów, wychowywała mnie babcia, osoba bardzo konserwatywna, surowa i restrykcyjna. I pamiętam, że jak już byliśmy z Krzysztofem małżeństwem, ta babcia sama namawiała mnie, bym niezapowiedziana pojechała na przykład do Białegostoku, gdzie akurat grały Czerwone Gitary. Potrafiłam więc wpaść w nocy do hotelu i złożyć im taką zaskakującą wizytę. Ale na niczym go nigdy nie przyłapałam.
Za to sama musiałaś raz uciekać przed swoją babcią przez okno na pierwszym piętrze…
To było jeszcze przed ślubem.Chłopaki z zespołu zaprosili mnie na rosół. No i zostałam z Krzysztofem na noc, choć absolutnie do niczego między nami nie doszło. Babcia domyśliła się, gdzie jestem, więc postanowiła nas nakryć. Przyszła w nocy uzbrojona w laskę, ale zanim wparowała do pokoju, zdążyłam uciec przez okno. No ale szydło wyszło z worka, gdy babcia zobaczyła na krześle moje rajstopy. Jakoś uniknęłam kary, musiałam jednak przeprosić.

Uchodziliście za wzorowe małżeństwo. Tak było naprawdę?
Były i wzloty, i upadki, jak wszędzie, ale dogadywaliśmy się bardzo dobrze. Wszelkie kłótnie też zawsze szybko się kończyły, z mojej albo z jego inicjatywy. Choć mnie się do wyjścia za mąż wcale nie paliło. Pamiętam jak Krzysztof parę razy mówił, że powinniśmy wziąć ślub. Babcia też o to pytała. Po dwóch latach znajomości uległam.
Waszymi świadkami mieli być Czesław Niemen i Ada Rusowicz. Niemen się jednak wycofał.
Kilka dni przed ślubem zadzwonił do Krzysztofa, mówiąc:"Jestem twoim przyjacielem, ale zerwałem z Adą, więc jeśli ona będzie świadkiem, to ja nie". Zaskoczyło nas to bardzo. Nie wiedzieliśmy, co robić. Uznaliśmy, że skoro to on zerwał, a teraz robi w ostatnim momencie problemy, odrzucenie Ady nie będzie z naszej strony fair. Ostatecznie świadkiem został Benek Dornowski [współzałożyciel Czerwonych Gitar – Onet.].


Czy ta sytuacja nie osłabiła przyjaźni między Krzysztofem a Niemenem?
Nie, choć Krzysztof był na niego wściekły i oczywiście pewien niesmak pozostał. Po latach obaj sobie to wyjaśnili przy jakimś kieliszku. A Niemen u nas często bywał, zwłaszcza na takich małych koncertach, które się odbywały w kuchni, w towarzystwie przyjaciół, mojej babci i taty Krzysztofa. Wspólnie śpiewali wszystko, włącznie z pieśniami rosyjskimi, przy akompaniamencie gitar. Bardzo żałuję, że nikt tego nie nagrywał.
W domu zawsze panowała otwarta atmosfera?
Bez przerwy się coś działo. Stanowiliśmy zgraną rodzinę. Często pomieszkiwał z nami tata Krzysztofa, były AK-owiec. Wspaniały człowiek. Miał na Krzysztofa ogromny wpływ, bardzo dobrze go wychował.
Byliście domatorami?
Tak. Jeśli wychodziliśmy, to najczęściej do kina. Dopiero gdy w 1968 roku kupiliśmy fiata 125p, pozwalaliśmy sobie na różne wycieczki. Natomiast nasze życie było zupełnie zwyczajne, poza tymi wizytami przyjaciół i małymi koncertami.
Kto u was przy takich okazjach gotował?
Zazwyczaj babcia. Krzysztof uwielbiał jej kuchnię, wszystko smakowało wyśmienicie. Sam też zdradzał zdolności kulinarne, na przykład był artystą w przyrządzaniu wołowiny po burgundzku. Mam do tej pory starą kopertę, którą traktujemy jako relikwię, gdyż Krzysztof własnoręcznie napisał na odwrocie przepis. Był też mistrzem w przygotowywaniu zajęcy, szczególnie na Święta Bożego Narodzenia. U nas w ogóle gotowało się przed świętami do 2-3 nad ranem. To był niemal rytuał. Przychodzili przyjaciele, zjeżdżała się rodzina i próbowało się różnych rzeczy. Niezapomniane czasy.
Czy Krzysztof wypracował sobie jakieś związane z pracą rytuały?
Zdarzało się, że po zjedzeniu śniadania mówił, iż idzie trochę pobrzdąkać. I zawsze mu coś z tego brzdąkania wychodziło. Wtedy przychodził do nas, czyli do mnie i naszej starszej córki Karoliny, z pytaniem "Czy to ma sens?". W ten sposób sondował pomysł. Bardzo często miał w głowie cały tekst albo jego wizję. Że to będzie o dziewczynie, tamto o kwiatach i tak dalej.
Zdarzało się wam krytykować jego pomysły?
Nieraz tak. Zwłaszcza Karolinie. I niektóre takie uwagi brał sobie do serca.
Był człowiekiem wrażliwym?
Ogromnie. Na krytykę, już taką medialną, też. Ale był też człowiekiem szalenie upartym. Jeśli w coś wierzył, potrafił o to walczyć. Nie dziwiło mnie to. W końcu do wszystkiego doszedł ciężką pracą, samodzielnie nauczył się nut, grania, komponowania. Wiedział, że sam talent nie wystarczy.
Jakim był ojcem?
Surowym, na pewno bardziej ode mnie. Potrafił nawet czasem dać klapsa, zwłaszcza młodszej córce Jackie, która od samego początku była sporą cwaniarą, myślącą, że jej wszystko wolno, na przykład ugryźć Karolinę w rękę, z odbiciem ząbków. Krzysztof postawił ją wtedy za karę do kąta [śmiech].
Miał poczucie humoru?
Doskonałe. Świetnie na przykład opowiadał kawały. Ja je notorycznie palę [śmiech].
Był od czegoś uzależniony?
Absolutnie nie, poza papierosami. Owszem, koledzy różne rzeczy przynosili, a w środowisku muzycznym paliło się choćby marihuanę. My stwierdziliśmy jednak, że wolimy dobry koniak.
Lubił określenie "Polski Lennon?"
Nie. Takie porównania go irytowały, choćby z tego względu, że zdawał sobie sprawę, iż Beatlesi hsą od  Czerwonyc Gitar lepsi, że my tu jednak mamy PRL. Poza tym uwielbiał mocną muzykę, Stonesów, Hendrixa, później Zeppelinów i Sabbathów. Choć był autorem największej liczby przebojów Czerwonych Gitar, z czasem zaczął się w tym zespole dusić. Mówił mi wielokrotnie, że chce coś zmienić, iść do przodu, założyć inny zespół. Był jednak rockmanem z krwi i kości, nawet jeśli wtedy mówiono na ten styl "mocny big-bit".

Ile jest prawdy w tym, że był skłócony z Sewerynem Krajewskim?
Nie był skłócony, choć sytuacja, kiedy w zespole były dwie wybitne indywidualności o przeciwnych "biegunach", nieraz doprowadzała do konfliktów. Moim zdaniem to właśnie te dwa ścierające sie nurty kompozytorów spowodowały ogromną popularność Czerwonych Gitar. To było kapitalne połączenie, a zespół poszybował niczym rakieta w kosmos. Taka "zdrowa konkurencja" to duży plus dla każdego zespołu.
Czy na pewno do końca zdrowa? W styczniu 1970 roku Krzysztof miał przecież opuścić szeregi Czerwonych Gitar na skutek głosowania całego zespołu. To prawda?
Tak. Do głosowania doszło w warszawskim hotelu Bristol.

O co konkretnie poszło?
Bezpośrednim powodem był spór o liczbę piosenek, jakie każdy z nich miał napisać do następnego albumu. Krzysztof był bardzo sprawiedliwy, niespecjalnie dbał o sprawy finansowe. Zależało mu po prostu na tym, by kompozycje, ktokolwiek je stworzy, były odpowiednio dobre. Całe to zamieszanie było nie tyle winą Seweryna, co różnych satelitów krążących wokół zespołu, tekściarzy i tak dalej. Odejście głównego kompozytora było im na rękę, bo sami chcieli zarobić więcej z tantiem.
Mocno przeżył rozstanie z zespołem?
Nie. Był bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw. Mógł wreszcie założyć rockową grupę. I tak powstały Trzy Korony. Grał w nich z młodymi i nie do końca doświadczonymi muzykami, co stwarzało różnego rodzaju problemy. Niestety, zdarzało się, że niektórym uderzała woda sodowa do głowy.
Krzysztofowi nigdy nie uderzyła?
Absolutnie nie. Do końca swojego krótkiego i burzliwego życia pozostał skromnym, uczciwym człowiekiem. Nie wywyższał się z racji sławy.
Jak więc znosił popularność?
Bardzo go męczyła. W Polsce nie mógł spokojnie pójść do restauracji, sklepu czy na spacer. Wszędzie go zaczepiano, proszono o autograf. Próbował się chronić, nosił na przykład duże okulary albo nawet zakładał kapelusze. Nic to nie dało. Poznawano go po sposobie chodzenia, sylwetce czy jeansach, które uwielbiał. Nasze życie zmieniło się dopiero w 1973 roku, gdy wyemigrowaliśmy do Chicago. Tam był znany jedynie w środowisku polonijnym. A my mieszkaliśmy z dala od niego, wśród zwykłych Amerykanów, którzy nie mieli pojęcia, kim jest Klenczon.
Z jakiego powodu wyjechaliście?
Powodów było kilka. Raz, że nienawidziliśmy komunizmu i chcieliśmy żyć w wolnym kraju. Dwa – Krzysztof miał wrażenie, że tu osiągnął już wszystko, więc chciał spróbować swoich sił gdzie indziej. Trzeci powód był może najważniejszy. Marzyłam o tym, by pojechać do rodziców, których nie widziałam od lat.
Krzysztof nie miał wtedy myśli o porzuceniu muzyki?
Słyszałam takie opnie, że się załamał, że mu coś nie wyszło i tak dalej. Kompletna bzdura. Nie pamiętam, by kiedykolwiek powiedział: "Mam dość, rzucam to, zajmę się czymś innym". Owszem, był przez chwilę taksówkarzem i portierem w hotelu, gdyż uparł się, że musi dorobić. Ale cały czas występował w klubach polonijnych i komponował.
W Stanach nagrał też płytę "The Show Never Ends".

To nie wszystko. Mam mnóstwo taśm z tamtego okresu, z wieloma nieodkrytymi nagraniami. Odkryłam też zeszyty nutowe, w których oprócz znanych piosenek są też takie nieznane, podpisane po prostu "Krzysztof Klenczon". Są nawet teksty jego autorstwa. Trzeba się będzie za to wkrótce zabrać, by nie przepadło.
Tęsknił za Polską?
Jak chyba każdy, kto ją opuszcza. Mieliśmy rozmowy o tym, czy wrócić. Ja nawet chciałam, ale Krzysztof tłumaczył, że mamy dwoje dzieci [Jackie urodziła się już po wyjeździe – przyp. Onet.], a Polsce panuje taki a nie inny system, więc nie możemy ich narażać na wiążące się z nim niebezpieczeństwo. Przeciwna wyjazdowi była też Karolina, której bardzo się w Stanach podobało. Bała się takiego powrotu.
Do Polski Krzysztof jednak przyjeżdżał, na przykład w 1978 i 1979 roku na koncerty.
Skorzystał z zaproszenia federacji jazzowej. Jak to zostało zorganizowane i załatwione, nie wiem. Faktem jest, że mogliśmy przyjechać całą rodziną. Szukaliśmy wtedy nawet domu pod Warszawą, zastanawialiśmy się nad mieszkaniem pół roku tu, a pół tam. Z różnych względów tak się jednak nie stało.
Nie myślał o powrocie do Czerwonych Gitar?
Były takie plany. W 1980 roku, gdy Czerwone Gitary przyjechały do Chicago, poszliśmy na ich koncert. Krzysztof został nawet przywitany ze sceny. Później zaprosiliśmy Krajewskiego z zespołem do domu na skromną kolację. Obaj, głownie w samochodzie, rozmawiali o planach reaktywacji – prywatnie, bez świadków. Powstał pomysł, by wrócić. Niestety, okrutny los nie pozwolił na jego realizację.
27 lutego 1981 roku Krzysztof został ranny w wypadku samochodowym, gdy wracał z koncertu charytatywnego w klubie Milford w Chicago. Czterdzieści dni później zmarł…
Do dziś ciężko jest mi wracać do tamtych chwil… Nie czuję tych lat. Wydaje mi się, że to było wczoraj.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że nie wykluczasz, iż Krzysztof padł ofiarą zamachu.
Niczego takiego nie powiedziałam. Moje słowa zostały przez media kompletnie przekręcone. To w moim samochodzie, już po naszym tragicznym wypadku, ktoś przeciął linki hamulcowe. Istnieją przesłanki, że zrobiła to pewna zwariowana fanka. W sprawę wmieszało się nawet FBI. Natomiast nigdy nie powiedziałam, że ktoś targnął się na życie Krzysztofa. Zresztą, słyszałam albo nawet czytałam w prasie polonijnej wiele fantastycznych opowieści, na przykład, że zamordowała go mafia. Szkoda na takie bzdury czasu.
Czy w czymkolwiek, co robił, była jakaś zapowiedź nieuchronnego końca? Jakiś znak, o którym często mówią najbliżsi tych, którzy przedwcześnie albo niespodziewanie odeszli?
Były dwa czy trzy. W którąś z niedziel grudnia 1980 roku wrócił do domu z grania. Mój ociec zaproponował, byśmy napili się koniaczku. W pewnym momencie Krzysztof powiedział: "Wiecie co, ja tak czuję, że już długo nie pociągnę…". Byliśmy w szoku. A gdy 8 grudnia zastrzelono Lennona, skomentował: "O holender, co za wariat to zrobił, wielka szkoda. Teraz kolej na mnie". Przy jednym z najbliższych przyjaciół, piłkarzu Legii Adamie Lipińskim, podobno wyraził się: "Ja będę następny...".
Pamiętasz waszą ostatnią rozmowę?
Pamiętam, że zanim wyjechaliśmy z domu, namawiałam go, by nie grał na tym koncercie. Był przeziębiony, źle się czuł. Później się okazało, że miało to niebagatelny wpływ na jego śmierć, gdyż organizm nie był tuż po wypadku wystarczająco silny. Zapadł w śpiączkę, a właściwie w półśpiączkę.
Ani razu nie odzyskał przytomności?
Lekarz poradził mi, bym przyniosła do szpitala magnetofon, który 24 godziny na dobę będzie grać jego utwory. I to pomogło. Mniej więcej dwa tygodnie przed śmiercią Krzysztof otworzył oczy. Byłam akurat przy nim. Patrzył się na mnie i do góry, jakby nie wiedział, gdzie jest. Moim zdaniem wzrok miał bardzo przestraszony. Zaczął nawet lekko poruszać palcami i nogami. Niestety, czterdziestego dnia zmarł. Obrażenia okazały się zbyt mocne.
Na czym twoim zdaniem polegała wyjątkowość Krzysztofa jako artysty?
Najkrócej mówiąc, na tym, że jego muzyka przetrwała, obroniła się przed zębem czasu. Tak jak inspirowała kiedyś, tak samo inspiruje dziś. Dlatego tytuł poświęconej mu płyty – "Klenczon: Legenda" – uważam za jak najbardziej trafny i uzasadniony. Bo on dziś już jest legendą.
Jak wyglądało twoje późniejsze życie?
Na początku było mi bardzo ciężko, ale jakoś musiałam się pozbierać. Dla naszych dzieci. Po latach powtórnie wyszłam za mąż. Dziś dzielę czas między Polskę a Stany. I choć Krzysztofa nie ma ze mną od 31 lat, nadal jest w moim życiu obecny. I z tego się najbardziej cieszę.

Paweł Piotrowicz, Onet

__________________________________________________________________________


10 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy wywiad - dziękuję :) Dopiero dziś "wpadłam" na ten blog, z czego się ogromnie cieszę gdyż można się tutaj dużo ciekawych rzeczy dowiedzieć z pierwszej ręki ( jak np. powyższy wywiad z P. Alicją Klenczon).

    OdpowiedzUsuń
  2. b.b. ciekawy wywiad i szczery...

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobrze, że w końcu się wyjaśniła sprawa rozstania z Czerwonymi Gitarami w 1970 r.

    OdpowiedzUsuń
  4. jak "wyjaśniła"?. Przecież o głosowaniu było wiadomo od zawsze. Przynajmniej dla tych, którzy się interesowali Krzyśkiem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie rozumiem dlaczego Pani nie opublikuje tych znalezionych, nieznanych nagrań, tyle lat minęło... Na co czekamy?

    OdpowiedzUsuń
  6. wynika z tego wywiadu ze to Ona była gwaizdą, a on jakby z łaski wpadł pobrzdąkać i ugotować wołowinę. Żałosna megalomania

    OdpowiedzUsuń
  7. Zawsze podobał mi sie Klenczon , jak tez Mira Kubasińska , Nalepa, czy Niemen. To oni wybiegali daleko w przód, to oni grali utwory , w których od razu zakochiwaliśmy się. Cześć ich pamięci. Bo Pamięc o Nich bedzie zawsze żywa. Dzieki za interesujący artykuł.

    OdpowiedzUsuń
  8. Wielka szkoda , że takie i tamte czasy już minęły bezpowrotnie, że takich artystów już nie ma ..!!!!!!!!!!! Teraz na topie komerha i plastik - sprzedajność !!! Wrażliwość uchodzi dość często , za cechę "mięczaków".. Nawet nie chce mi się dywagować na ten temat - wielka szkoda , że tacy artyści nie mają następców tego pokroju (..)

    OdpowiedzUsuń
  9. Fajny wywiad, bez nadęcia , gwiazdorzenia.Za takimi artystami , zawsze się tęskni (..) Fajnie, że ludzie o nim pamiętają.Przydało by się kilka koncertów ku jego pamięci.

    OdpowiedzUsuń
  10. Pamietam ich pierwsze wystepy w Elblągu.Porównując instumenty,wzmacniacze i studia The Beatles i Czerwonych Gitar to muszę przyznać że moja ulubiona płyta LP 2 to mistrzostwo swiata !!! Angole mieli dostepne super gitary,wzmacniacze VOX a w naszym PRLu POSUCHA TOTALNA.

    OdpowiedzUsuń