źródło: Archiwum prywatne Alicji Klenczon-Corona
W listopadzie ukazała się płyta „Klenczon
Legenda”, na której utwory Krzysztofa Klenczona wykonują współcześni polscy
muzycy. O życiu i śmierci artysty z jego żoną Alicją Klenczon-Corona – rozmawia
Jacek Nizinkiewicz
Wciąż wracasz pamięcią do
swojego życia z Krzysztofem...
– Strata męża, i to jeszcze w tak młodym
wieku, to największa tragedia. Odkąd nie jesteśmy razem, mija już 31 lat, a
czuję, jakby to było wczoraj. Pamiętam, jak się poznaliśmy. Jaki był nieśmiały
w stosunku do kobiet, o czym mało kto wie. Pamiętam dzień wypadku. Na wiele lat
zamknęłam się w sobie, ale dziś już mogę rozmawiać o wszystkim, co jest
związane z Krzysztofem.
Zmarł na skutek wypadku
samochodowego w Chicago w 1981 r. Czy okoliczności tej śmierci są dla ciebie
jasne?
– To właściwie do dzisiaj nie jest wyjaśnione
i nie sądzę, żeby to się stało, choć śledztwo prowadziło i FBI, i CIA.
Dzisiaj myślę, że to nie był przypadek. Po wypadku, kiedy Krzysztof jeszcze żył
przez 40 dni, mnie pocięto w nowym aucie hamulce. To mogła być zwariowana
fanka. Często grożono dziewczynom i żonom członków Czerwonych Gitar.
Czy trudno było sobie
ułożyć życie po śmierci Krzysztofa?
– Tak. Zastanawiałam się początkowo, po co
mam żyć. Trzymało mnie to, że miałam dwie córki. Nie miałam
nawet 31 lat, gdy zostałam wdową. Był bardzo dobrym mężem i ojcem.
Uchodziliśmy za jedno z takich nietypowych artystycznych małżeństw.
W związku byliście 15 lat,
a ty wciąż kultywujesz jego pamięć. Teraz patronujesz płycie „Klenczon Legenda",
na której utwory twojego byłego męża wykonują m.in. Stanisław Soyka, Budyń,
Tymon, Muniek Staszczyk, Robert Gawliński, Maciej Balcar, Maciej Maleńczuk,
Kasia Kowalska i wielu innych.
Weszłam w to w ciemno. To jest taki hołd
oddany Krzysztofowi. Dla mnie jest to ciekawe, bo są nowe aranżacje. Jak
usłyszałam pierwszy raz Stanisława Soykę, to zdębiałam. Pomysł był taki, żeby
dołączyć oryginalny głos Krzysztofa, właściwie kwestię mówioną w „Historii
jednej znajomości", ze względów technicznych to się nie udało. Ale
dogranie smyczków i saksofonów to jest coś kapitalnego. Robert Gawliński gra na
oryginalnej gitarze Krzysztofa Les Paul z 1968 r. To był prezent od
moich rodziców.
Co się stało w Polsce z
pamięcią o Krzysztofie Klenczonie?
– W PRL o ludziach, którzy wyjechali z
paszportem w jedną stronę, się nie mówiło. To było tabu. Po transformacji w
1989 r. był odzew. Zaczęto wydawać masę, co prawda pirackich, płyt. Przez lata
coraz bardziej się to rozwijało. Kompozycje Krzysztofa obroniły się przed
patyną czasu.
Dlaczego w 1972 r.
opuściliście z Krzysztofem Polskę?
– Mieliśmy dosyć komunizmu. Pamiętam, że
kiedy przypłynęliśmy „Batorym", część ludzi myślała, że uciekamy. Byliśmy
oboje wychowywani w duchu patriotycznym. Ojciec Krzysztofa, były oficer AK, do
1956 r. ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem. Zawsze chcieliśmy wrócić.
Wciąż mieszkasz w Stanach
Zjednoczonych?
– Tak, od 1972 r. Przez ponad 15 lat
mieszkałam w Chicago i okolicach. W 1986 r. wyjechałam
do Phoenix. Chciałam zapomnieć o tym, co się stało. Cztery lata po
wypadku wyszłam ponownie za mąż. Mąż był Polakiem, lekarzem w armii
amerykańskiej. Chciałam zmienić otoczenie. Wylądowałam w Arizonie i mieszkam
tam do dzisiaj. Przeszłam na wcześniejszą emeryturę i zajmuję się psami.
Odwiedzasz Polskę tylko po
to, żeby odkurzać pamięć o Krzysztofie?
– Nie tylko. Kocham ten kraj. Tu się
wychowałam, tutaj spędziłam dzieciństwo, zaczęłam studia. Wciąż wracają do mnie
wspomnienia. Mało kto wie, ale moja babcia zameldowała w naszym domu w
Gdańsku-Oliwie Czesława Wydrzyckiego, późniejszego Niemena. Chłopak nie mógł
dostać dowodu osobistego, mieszkał wtedy w jakiejś kotłowni w szkole muzycznej
w Gdańsku. Urządzali u nas w kuchni koncerty. Żałuję, że Krzysztof tego nie
nagrał. Nawet ja śpiewałam. To są niezapomniane wieczory.
Poznałaś Krzysztofa, kiedy
był już znanym muzykiem.
– Znany był głównie dla fanów
Niebiesko-Czarnych. Ja wtedy nie wiedziałam, kto to był. Kiedy go spotkałam w
styczniu 1965 r., z zespołu Pięciolinie powstał zespół Czerwone Gitary. Nie
mieli wtedy co jeść. Jedli cukier. Moja babcia później dożywiała Krzysztofa.
Potem poszło już lawinowo. Zespół osiągnął szczyt w bardzo krótkim czasie. Szkoda tylko,
że Krzysztof odszedł z zespołu w 1970 r.
Przez konflikt z Sewerynem
Krajewskim?
– Nie tyle z Sewerynem, ale z osobami
pośrednimi. Chodziło głównie o pieniądze. O liczbę piosenek na płycie
Czerwonych Gitar. Poza tym Krzysztofowi nie odpowiadał już ten słodkawy, mdławy
styl zespołu. Wydaje mi się, że on był jednak z krwi i kości rockmanem.
Chciał iść do przodu, tak
jak The Beatles szli z płyty na płytę?
– Inspirowali go Jimi Hendrix, Janis Joplin, The Rolling Stones. Najbardziej uwielbiał Beatlesów, bo na tym się wychował. Zresztą uważam, że
historia Beatlesów i Czerwonych Gitar jest podobna, tylko nie ten system i nie
ten kraj.
Jak ty, jako jego żona,
znosiłaś ten czas, kiedy on był tak znaną, popularną osobą, kiedy fanki rzucały
mu się na szyję?
– Miałam do niego zaufanie. Ale potrafiłam
wsiąść w pociąg (studiowałam wtedy stomatologię na AM w Szczecinie) i
przyjechać na koncert zupełnie niespodziewanie. Taki nalot. Ja może bym sama
tego nawet nie zrobiła, ale babcia powiedziała: „Już macie dziecko, jedź na
koncert". No i zjawiałam się w środku nocy...
To była miłość od
pierwszego wejrzenia?
– Pierwszy raz zobaczyłam go dzień przed
premierą w Non Stopie w Grand Hotelu w Sopocie. Był taki sławny bar szybkiej
obsługi – Alga na Monte Cassino przy molo. Weszłam tam, coś zamówiłam,
położyłam książki na stoliku. Odwróciłam się i zauważyłam chłopaka o ciemnych
włosach. Przystojny, ma jakiś kożuszek na sobie i na mnie patrzy. To był
moment. Następnego dnia zadzwonili do mnie znajomi, że jest otwarcie Non Stopu
w Grand Hotelu. Nowy zespół występuje – Czerwone Gitary. Na początku nawet nie
poznałam Krzysztofa. W pewnym momencie podszedł do mnie facet, nie w moim
typie. Miałam taki zwyczaj, że nie tańczyłam z obcymi facetami, ale z tym
poszłam. Ten facet mnie nie przytulał, tylko obracał moją twarz w stronę
zespołu. Zauważyłam, że na mnie patrzą. Po koncercie podszedł ten właśnie
mężczyzna, którym się później okazał Jurek Szaciłło, serdeczny przyjaciel
Krzysztofa, i w imieniu zespołu zaprosił mnie na kawę. Dosiadły się jakieś
dziewczyny, z czego ja nie byłam specjalnie zadowolona. Wszystkie później
zostały żonami chłopców z Czerwonych Gitar.
Z waszego pierwszego
spotkania powstała piosenka...
– „Historia jednej znajomości".
A czy myślisz, że Krzysztof
odnalazłby się w dzisiejszych czasach?
– Gdyby żył, bylibyśmy dawno już w Polsce. W
1980 r., po koncertach w Polsce z Federacją Jazzową, zaczęliśmy myśleć o
powrocie do kraju na stałe. Krzysztof chciał mieszkać sześć miesięcy w Ameryce
i sześć w Polsce. Ale mieliśmy dwoje dzieci. Przemówił rozsądek. Myślę, że
gdyby Krzysztof żył, zająłby się polityką.
Był taki czas w Stanach
Zjednoczonych, że Krzysztof odsunął się od grania?
– Nie, cały czas występował w klubach. To, że
miał drugą pracę w wydawnictwie, potem swoją taksówkę, nie znaczyło,
iż nie grał, nie komponował. Poza tym płyta „The Show Never Ends"
powstała przecież w Stanach. Krzysztof skomponował kilkanaście piosenek. Już po
jego śmierci zadzwoniło do mnie kilka znanych wytwórni, że są zainteresowane
Krzysztofem. Niestety, było za późno.
A czy czuł się trochę
zdegradowany tym, że w Stanach Zjednoczonych musiał wykonywać prace fizyczne, a
nie mógł utrzymywać się z grania?
– To ja pracowałam jako sprzątaczka.
Krzysztof fizycznie nigdy nie pracował. Przez dwa dni był portierem w hotelu,
bo się uparł, że chce dorobić.
Zanim wyjechaliście do USA,
Krzysztof próbował swoich sił z nowym zespołem Trzy Korony, z którym wylansował
przebój „10 w skali Beauforta". Dlaczego zespół się rozpadł?
– Wziął do współpracy niedoświadczonych
muzyków i to był chyba błąd. Kiedy zespół zaczął koncertować, Krzysztof
finansował ten projekt ze swoich pieniędzy. Gdybyśmy nie wyjechali, to
kontynuowałby granie, prawdopodobnie byłyby zmiany w zespole.
A czy rozmawialiście o tym,
że w przyszłości mogłoby dojść do reaktywacji Czerwonych Gitar?
– Tak. W 1980 r. Czerwone Gitary przyjechały
do Chicago i poszliśmy z Krzysztofem na koncert. Powitano go ze sceny. Po
koncercie zrobiliśmy spotkanie u nas w domu. Podobno w samochodzie doszli z
Sewerynem do porozumienia i powstał plan reaktywacji Czerwonych Gitar.
Krajewski z Klenczonem byli polskim McCartneyem i Lennonem. Jako
Czerwone Gitary mogli jeszcze dużo zrobić.
Czy są nieznane nagrania
Krzysztofa Klenczona, które w przyszłości poznamy?
– Tak. Zostały taśmy. Nie miałam czasu, żeby
to wszystko zebrać i skatalogować. Zachowały się również zdjęcia i filmy,
wymagają rekonstrukcji i oczyszczenia. Moim marzeniem jest, żeby został głos
Krzysztofa i dograć do tego aranż. Mam tych pomysłów aż za dużo. Na płycie
„Klenczon Legenda" pojawią się jako bonusy trzy piosenki nieznane, domowe
nagrania Krzysztofa. Myślę, że będzie to gratka dla jego fanów.•W listopadzie
ukaże się płyta „Klenczon Legenda", na której utwory Krzysztofa Klenczona
wykonują współcześni polscy muzycy.
____________________________________________________________________________
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz