______________________________________________________________________
Rozmowa z Alicją Klenczon - Corona, wdową po Krzysztofie Klenczonie
Dlaczego był wściekły na Niemena? W jakich okolicznościach odszedł z Czerwonych Gitar? Co było jego popisową potrawą? Jakie miał wady? Czy przewidział własną śmierć? Alicja Klenczon we wspomnieniu o Krzysztofie Klenczonie.
W rozmowie z Onetem Alicja Klenczon, wdowa po Krzysztofie Klenczonie, opowiada o wspólnym życiu z artystą, jego pasjach, doświadczeniach, wadach i zaletach. Zapewnia też, że jej cytowane niedawno słowa o możliwym "zamachu na męża" zostały przez media przekręcone.
Paweł Piotrowicz, Onet
Dlaczego był wściekły na Niemena? W jakich okolicznościach odszedł z Czerwonych Gitar? Co było jego popisową potrawą? Jakie miał wady? Czy przewidział własną śmierć? Alicja Klenczon we wspomnieniu o Krzysztofie Klenczonie.
W rozmowie z Onetem Alicja Klenczon, wdowa po Krzysztofie Klenczonie, opowiada o wspólnym życiu z artystą, jego pasjach, doświadczeniach, wadach i zaletach. Zapewnia też, że jej cytowane niedawno słowa o możliwym "zamachu na męża" zostały przez media przekręcone.
Paweł Piotrowicz:
Krzysztof Klenczon na scenie zawsze był wulkanem energii. W życiu prywatnym
również?
Alicja
Klenczon: Zdecydowanie nie. Na co dzień był
człowiekiem bardzo spokojnym, niegoniącym za imprezami czy używkami. Choć
uchodził za najprzystojniejszego polskiego muzyka, był osobą bardzo nieśmiałą.
W jakich okolicznościach
się poznaliście?
W Sopocie,
w Grandhotelowym Non Stopie, 15 stycznia 1965 roku, podczas pierwszego występu
Czerwonych Gitar. Podszedł do mnie jego kolega i zaprosił do tańca. Choć Krzysztofa
widziałam też dzień wcześniej w barze Alga. Zauważyłam, że przygląda mi się
przystojny chłopak w kożuszku, z niedbale owiniętym wokół szyi szalikiem. Wtedy
jednak nie wiedziałam, ze to ten sam chłopak, w którym powoli zaczynają się
podkochiwać polskie dziewczyny.
Ty się też podkochiwałaś?
Nie do
końca. Byłam pasjonatką zupełnie innej muzyki, głównie klasycznej.
To spotkanie w Non Stopie
zaowocowało miłością od pierwszego wejrzenia?
Można tak
powiedzieć. Od samego początku bardzo mi zaimponował.
Czym szczególnie?
Tym, że
się nie narzucał. Był bardzo nieśmiały, inny. A ja miałam wtedy jedną bardzo
złą cechę – mimo że byłam dziewczyną dla chłopaków nieprzystępną, lubiłam ich
podpuszczać. Na Krzysztofa to nie działało. Wyobraź sobie, jak bardzo musiało
to mnie, czyli osobę przyzwyczajoną do różnych hołdów i zalotów, intrygować.
Cała ta sytuacja plus kilka innych czynników sprawiły, że szybko zostaliśmy
parą.
Wspomniałaś, że
podkochiwały się w nim polskie dziewczyny. Nie byłaś o to zazdrosna?
Nie, gdyż
Krzysztof nie miał charakteru amanta czy bawidamka. Choć czujności nigdy za
wiele. Jako że moi rodzice wyemigrowali do Stanów, wychowywała mnie babcia,
osoba bardzo konserwatywna, surowa i restrykcyjna. I pamiętam, że jak już
byliśmy z Krzysztofem małżeństwem, ta babcia sama namawiała mnie, bym
niezapowiedziana pojechała na przykład do Białegostoku, gdzie akurat grały
Czerwone Gitary. Potrafiłam więc wpaść w nocy do hotelu i złożyć im taką
zaskakującą wizytę. Ale na niczym go nigdy nie przyłapałam.
Za to sama musiałaś raz
uciekać przed swoją babcią przez okno na pierwszym piętrze…
To było jeszcze przed ślubem.Chłopaki z zespołu zaprosili mnie na
rosół. No i zostałam z Krzysztofem na noc, choć absolutnie do niczego między
nami nie doszło. Babcia domyśliła się, gdzie jestem, więc postanowiła nas
nakryć. Przyszła w nocy uzbrojona w laskę, ale zanim wparowała do pokoju, zdążyłam uciec przez okno. No ale
szydło wyszło z worka, gdy babcia zobaczyła na krześle moje rajstopy. Jakoś
uniknęłam kary, musiałam jednak przeprosić.
Uchodziliście za wzorowe
małżeństwo. Tak było naprawdę?
Były
i wzloty, i upadki, jak wszędzie, ale dogadywaliśmy się bardzo dobrze. Wszelkie
kłótnie też zawsze szybko się kończyły, z mojej albo z jego inicjatywy. Choć
mnie się do wyjścia za mąż wcale nie paliło. Pamiętam jak Krzysztof parę razy
mówił, że powinniśmy wziąć ślub. Babcia też o to pytała. Po dwóch latach
znajomości uległam.
Waszymi świadkami mieli
być Czesław Niemen i Ada Rusowicz. Niemen się jednak wycofał.
Kilka dni przed ślubem zadzwonił do
Krzysztofa, mówiąc:"Jestem twoim przyjacielem, ale zerwałem z Adą, więc
jeśli ona będzie świadkiem, to ja nie". Zaskoczyło nas to bardzo. Nie
wiedzieliśmy, co robić. Uznaliśmy, że skoro to on zerwał, a teraz robi w
ostatnim momencie problemy, odrzucenie Ady nie będzie z naszej strony fair.
Ostatecznie świadkiem został Benek Dornowski [współzałożyciel Czerwonych Gitar
– Onet.].
Czy ta sytuacja nie
osłabiła przyjaźni między Krzysztofem a Niemenem?
Nie,
choć Krzysztof był na niego wściekły i oczywiście pewien niesmak pozostał. Po
latach obaj sobie to wyjaśnili przy jakimś kieliszku. A Niemen u nas często
bywał, zwłaszcza na takich małych koncertach, które się odbywały w kuchni, w
towarzystwie przyjaciół, mojej babci i taty Krzysztofa. Wspólnie śpiewali
wszystko, włącznie z pieśniami rosyjskimi, przy akompaniamencie gitar. Bardzo
żałuję, że nikt tego nie nagrywał.
W domu zawsze panowała
otwarta atmosfera?
Bez
przerwy się coś działo. Stanowiliśmy zgraną rodzinę. Często pomieszkiwał z nami
tata Krzysztofa, były AK-owiec. Wspaniały człowiek. Miał na Krzysztofa ogromny
wpływ, bardzo dobrze go wychował.
Byliście domatorami?
Tak.
Jeśli wychodziliśmy, to najczęściej do kina. Dopiero gdy w 1968 roku kupiliśmy
fiata 125p, pozwalaliśmy sobie na różne wycieczki. Natomiast nasze życie było
zupełnie zwyczajne, poza tymi wizytami przyjaciół i małymi koncertami.
Kto u was przy takich
okazjach gotował?
Zazwyczaj
babcia. Krzysztof uwielbiał jej kuchnię, wszystko smakowało wyśmienicie. Sam
też zdradzał zdolności kulinarne, na przykład był artystą w przyrządzaniu
wołowiny po burgundzku. Mam do tej pory starą kopertę, którą traktujemy jako
relikwię, gdyż Krzysztof własnoręcznie napisał na odwrocie przepis. Był
też mistrzem w przygotowywaniu zajęcy, szczególnie na Święta Bożego Narodzenia.
U nas w ogóle gotowało się przed świętami do 2-3 nad ranem. To był niemal
rytuał. Przychodzili przyjaciele, zjeżdżała się rodzina i próbowało się różnych
rzeczy. Niezapomniane czasy.
Czy Krzysztof wypracował
sobie jakieś związane z pracą rytuały?
Zdarzało
się, że po zjedzeniu śniadania mówił, iż idzie trochę pobrzdąkać. I zawsze mu
coś z tego brzdąkania wychodziło. Wtedy przychodził do nas, czyli do mnie i
naszej starszej córki Karoliny, z pytaniem "Czy to ma sens?". W ten
sposób sondował pomysł. Bardzo często miał w głowie cały tekst albo jego wizję.
Że to będzie o dziewczynie, tamto o kwiatach i tak dalej.
Zdarzało się wam
krytykować jego pomysły?
Nieraz
tak. Zwłaszcza Karolinie. I niektóre takie uwagi brał sobie do serca.
Był człowiekiem
wrażliwym?
Ogromnie.
Na krytykę, już taką medialną, też. Ale był też człowiekiem szalenie upartym.
Jeśli w coś wierzył, potrafił o to walczyć. Nie dziwiło mnie to. W końcu do
wszystkiego doszedł ciężką pracą, samodzielnie nauczył się nut, grania,
komponowania. Wiedział, że sam talent nie wystarczy.
Jakim był ojcem?
Surowym,
na pewno bardziej ode mnie. Potrafił nawet czasem dać klapsa, zwłaszcza
młodszej córce Jackie, która od samego początku była sporą cwaniarą, myślącą,
że jej wszystko wolno, na przykład ugryźć Karolinę w rękę, z odbiciem ząbków.
Krzysztof postawił ją wtedy za karę do kąta [śmiech].
Miał poczucie humoru?
Doskonałe.
Świetnie na przykład opowiadał kawały. Ja je notorycznie palę [śmiech].
Był od czegoś
uzależniony?
Absolutnie
nie, poza papierosami. Owszem, koledzy różne rzeczy przynosili, a w środowisku
muzycznym paliło się choćby marihuanę. My stwierdziliśmy jednak, że wolimy
dobry koniak.
Lubił określenie
"Polski Lennon?"
Nie. Takie porównania go irytowały, choćby z tego
względu, że zdawał sobie sprawę, iż Beatlesi hsą od Czerwonyc Gitar lepsi, że my tu
jednak mamy PRL. Poza tym uwielbiał mocną muzykę, Stonesów, Hendrixa, później
Zeppelinów i Sabbathów. Choć był autorem największej liczby przebojów
Czerwonych Gitar, z czasem zaczął się w tym zespole dusić. Mówił mi
wielokrotnie, że chce coś zmienić, iść do przodu, założyć inny zespół. Był
jednak rockmanem z krwi i kości, nawet jeśli wtedy mówiono na ten styl
"mocny big-bit".
Ile jest prawdy w tym, że
był skłócony z Sewerynem Krajewskim?
Nie
był skłócony, choć sytuacja, kiedy w zespole były dwie wybitne indywidualności
o przeciwnych "biegunach", nieraz doprowadzała do konfliktów. Moim
zdaniem to właśnie te dwa ścierające sie nurty kompozytorów spowodowały ogromną
popularność Czerwonych Gitar. To było kapitalne połączenie, a zespół poszybował
niczym rakieta w kosmos. Taka "zdrowa konkurencja" to duży plus
dla każdego zespołu.
Czy na pewno do końca
zdrowa? W styczniu 1970 roku Krzysztof miał przecież opuścić szeregi Czerwonych
Gitar na skutek głosowania całego zespołu. To prawda?
Tak. Do głosowania doszło w
warszawskim hotelu Bristol.
O co konkretnie poszło?
Bezpośrednim
powodem był spór o liczbę piosenek, jakie każdy z nich miał napisać do
następnego albumu. Krzysztof był bardzo sprawiedliwy, niespecjalnie dbał o
sprawy finansowe. Zależało mu po prostu na tym, by kompozycje, ktokolwiek je
stworzy, były odpowiednio dobre. Całe to zamieszanie było nie tyle winą
Seweryna, co różnych satelitów krążących wokół zespołu, tekściarzy i tak dalej.
Odejście głównego kompozytora było im na rękę, bo sami chcieli zarobić więcej z
tantiem.
Mocno przeżył rozstanie z
zespołem?
Nie.
Był bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw. Mógł wreszcie założyć rockową
grupę. I tak powstały Trzy Korony. Grał w nich z młodymi i nie do końca
doświadczonymi muzykami, co stwarzało różnego rodzaju problemy. Niestety,
zdarzało się, że niektórym uderzała woda sodowa do głowy.
Krzysztofowi nigdy nie
uderzyła?
Absolutnie
nie. Do końca swojego krótkiego i burzliwego życia pozostał skromnym, uczciwym
człowiekiem. Nie wywyższał się z racji sławy.
Jak więc znosił
popularność?
Bardzo
go męczyła. W Polsce nie mógł spokojnie pójść do restauracji, sklepu czy na
spacer. Wszędzie go zaczepiano, proszono o autograf. Próbował się chronić,
nosił na przykład duże okulary albo nawet zakładał kapelusze. Nic to nie dało.
Poznawano go po sposobie chodzenia, sylwetce czy jeansach, które uwielbiał.
Nasze życie zmieniło się dopiero w 1973 roku, gdy wyemigrowaliśmy do Chicago.
Tam był znany jedynie w środowisku polonijnym. A my mieszkaliśmy z dala od
niego, wśród zwykłych Amerykanów, którzy nie mieli pojęcia, kim jest Klenczon.
Z jakiego powodu
wyjechaliście?
Powodów
było kilka. Raz, że nienawidziliśmy komunizmu i chcieliśmy żyć w wolnym kraju.
Dwa – Krzysztof miał wrażenie, że tu osiągnął już wszystko, więc chciał
spróbować swoich sił gdzie indziej. Trzeci powód był może najważniejszy.
Marzyłam o tym, by pojechać do rodziców, których nie widziałam od lat.
Krzysztof nie miał wtedy
myśli o porzuceniu muzyki?
Słyszałam
takie opnie, że się załamał, że mu coś nie wyszło i tak dalej. Kompletna
bzdura. Nie pamiętam, by kiedykolwiek powiedział: "Mam dość, rzucam to,
zajmę się czymś innym". Owszem, był przez chwilę taksówkarzem i portierem
w hotelu, gdyż uparł się, że musi dorobić. Ale cały czas występował w klubach
polonijnych i komponował.
W Stanach nagrał też
płytę "The Show Never Ends".
To
nie wszystko. Mam mnóstwo taśm z tamtego okresu, z wieloma nieodkrytymi
nagraniami. Odkryłam też zeszyty nutowe, w których oprócz znanych piosenek są
też takie nieznane, podpisane po prostu "Krzysztof Klenczon". Są
nawet teksty jego autorstwa. Trzeba się będzie za to wkrótce zabrać, by nie
przepadło.
Tęsknił za Polską?
Jak
chyba każdy, kto ją opuszcza. Mieliśmy rozmowy o tym, czy wrócić. Ja nawet
chciałam, ale Krzysztof tłumaczył, że mamy dwoje dzieci [Jackie urodziła się
już po wyjeździe – przyp. Onet.], a Polsce panuje taki a nie inny system, więc
nie możemy ich narażać na wiążące się z nim niebezpieczeństwo. Przeciwna
wyjazdowi była też Karolina, której bardzo się w Stanach podobało. Bała się
takiego powrotu.
Do Polski Krzysztof
jednak przyjeżdżał, na przykład w 1978 i 1979 roku na koncerty.
Skorzystał
z zaproszenia federacji jazzowej. Jak to zostało zorganizowane i załatwione,
nie wiem. Faktem jest, że mogliśmy przyjechać całą rodziną. Szukaliśmy wtedy
nawet domu pod Warszawą, zastanawialiśmy się nad mieszkaniem pół roku tu, a pół
tam. Z różnych względów tak się jednak nie stało.
Nie myślał o powrocie do
Czerwonych Gitar?
Były
takie plany. W 1980 roku, gdy Czerwone Gitary przyjechały do Chicago, poszliśmy
na ich koncert. Krzysztof został nawet przywitany ze sceny. Później
zaprosiliśmy Krajewskiego z zespołem do domu na skromną kolację. Obaj, głownie
w samochodzie, rozmawiali o planach reaktywacji – prywatnie, bez świadków.
Powstał pomysł, by wrócić. Niestety, okrutny los nie pozwolił na jego
realizację.
27 lutego 1981 roku
Krzysztof został ranny w wypadku samochodowym, gdy wracał z koncertu
charytatywnego w klubie Milford w Chicago. Czterdzieści dni później zmarł…
Do
dziś ciężko jest mi wracać do tamtych chwil… Nie czuję tych lat. Wydaje mi się,
że to było wczoraj.
W jednym z wywiadów
powiedziałaś, że nie wykluczasz, iż Krzysztof padł ofiarą zamachu.
Niczego
takiego nie powiedziałam. Moje słowa zostały przez media kompletnie
przekręcone. To w moim samochodzie, już po naszym tragicznym wypadku, ktoś
przeciął linki hamulcowe. Istnieją przesłanki, że zrobiła to pewna zwariowana
fanka. W sprawę wmieszało się nawet FBI. Natomiast nigdy nie powiedziałam, że
ktoś targnął się na życie Krzysztofa. Zresztą, słyszałam albo nawet czytałam w
prasie polonijnej wiele fantastycznych opowieści, na przykład, że zamordowała
go mafia. Szkoda na takie bzdury czasu.
Czy w czymkolwiek, co
robił, była jakaś zapowiedź nieuchronnego końca? Jakiś znak, o którym często
mówią najbliżsi tych, którzy przedwcześnie albo niespodziewanie odeszli?
Były
dwa czy trzy. W którąś z niedziel grudnia 1980 roku wrócił do domu z grania.
Mój ociec zaproponował, byśmy napili się koniaczku. W pewnym momencie Krzysztof
powiedział: "Wiecie co, ja tak czuję, że już długo nie pociągnę…".
Byliśmy w szoku. A gdy 8 grudnia zastrzelono Lennona, skomentował: "O
holender, co za wariat to zrobił, wielka szkoda. Teraz kolej na mnie".
Przy jednym z najbliższych przyjaciół, piłkarzu Legii Adamie Lipińskim, podobno
wyraził się: "Ja będę następny...".
Pamiętasz waszą ostatnią
rozmowę?
Pamiętam,
że zanim wyjechaliśmy z domu, namawiałam go, by nie grał na tym koncercie. Był
przeziębiony, źle się czuł. Później się okazało, że miało to niebagatelny wpływ
na jego śmierć, gdyż organizm nie był tuż po wypadku wystarczająco silny.
Zapadł w śpiączkę, a właściwie w półśpiączkę.
Ani razu nie odzyskał
przytomności?
Lekarz
poradził mi, bym przyniosła do szpitala magnetofon, który 24 godziny na dobę
będzie grać jego utwory. I to pomogło. Mniej więcej dwa tygodnie przed śmiercią
Krzysztof otworzył oczy. Byłam akurat przy nim. Patrzył się na mnie i do góry,
jakby nie wiedział, gdzie jest. Moim zdaniem wzrok miał bardzo przestraszony.
Zaczął nawet lekko poruszać palcami i nogami. Niestety, czterdziestego dnia
zmarł. Obrażenia okazały się zbyt mocne.
Na czym twoim zdaniem
polegała wyjątkowość Krzysztofa jako artysty?
Najkrócej
mówiąc, na tym, że jego muzyka przetrwała, obroniła się przed zębem czasu. Tak
jak inspirowała kiedyś, tak samo inspiruje dziś. Dlatego tytuł poświęconej mu
płyty – "Klenczon: Legenda" – uważam za jak najbardziej trafny i
uzasadniony. Bo on dziś już jest legendą.
Jak wyglądało twoje
późniejsze życie?
Na
początku było mi bardzo ciężko, ale jakoś musiałam się pozbierać. Dla naszych
dzieci. Po latach powtórnie wyszłam za mąż. Dziś dzielę czas między Polskę a
Stany. I choć Krzysztofa nie ma ze mną od 31 lat, nadal jest w moim życiu
obecny. I z tego się najbardziej cieszę.
Paweł Piotrowicz, Onet
__________________________________________________________________________
Bardzo ciekawy wywiad - dziękuję :) Dopiero dziś "wpadłam" na ten blog, z czego się ogromnie cieszę gdyż można się tutaj dużo ciekawych rzeczy dowiedzieć z pierwszej ręki ( jak np. powyższy wywiad z P. Alicją Klenczon).
OdpowiedzUsuńb.b. ciekawy wywiad i szczery...
OdpowiedzUsuńDobrze, że w końcu się wyjaśniła sprawa rozstania z Czerwonymi Gitarami w 1970 r.
OdpowiedzUsuńjak "wyjaśniła"?. Przecież o głosowaniu było wiadomo od zawsze. Przynajmniej dla tych, którzy się interesowali Krzyśkiem.
OdpowiedzUsuńNie rozumiem dlaczego Pani nie opublikuje tych znalezionych, nieznanych nagrań, tyle lat minęło... Na co czekamy?
OdpowiedzUsuńwynika z tego wywiadu ze to Ona była gwaizdą, a on jakby z łaski wpadł pobrzdąkać i ugotować wołowinę. Żałosna megalomania
OdpowiedzUsuńZawsze podobał mi sie Klenczon , jak tez Mira Kubasińska , Nalepa, czy Niemen. To oni wybiegali daleko w przód, to oni grali utwory , w których od razu zakochiwaliśmy się. Cześć ich pamięci. Bo Pamięc o Nich bedzie zawsze żywa. Dzieki za interesujący artykuł.
OdpowiedzUsuńWielka szkoda , że takie i tamte czasy już minęły bezpowrotnie, że takich artystów już nie ma ..!!!!!!!!!!! Teraz na topie komerha i plastik - sprzedajność !!! Wrażliwość uchodzi dość często , za cechę "mięczaków".. Nawet nie chce mi się dywagować na ten temat - wielka szkoda , że tacy artyści nie mają następców tego pokroju (..)
OdpowiedzUsuńFajny wywiad, bez nadęcia , gwiazdorzenia.Za takimi artystami , zawsze się tęskni (..) Fajnie, że ludzie o nim pamiętają.Przydało by się kilka koncertów ku jego pamięci.
OdpowiedzUsuńPamietam ich pierwsze wystepy w Elblągu.Porównując instumenty,wzmacniacze i studia The Beatles i Czerwonych Gitar to muszę przyznać że moja ulubiona płyta LP 2 to mistrzostwo swiata !!! Angole mieli dostepne super gitary,wzmacniacze VOX a w naszym PRLu POSUCHA TOTALNA.
OdpowiedzUsuń