poniedziałek, 14 stycznia 2013

14 stycznia 2013 r - 71 rocznica urodzin Krzysztofa Klenczona

___________________________________________________________________________


Proszę, składajcie życzenia w komentarzach...

___________________________________________________________________________

Wiadomość z Onetu - o CD Klenczon Legenda

________________________________________________________________________

Krzysztof Klenczon

Jeden z najwybitniejszych polskich muzyków, w latach 1965-1970 kompozytor największych przebojów Czerwonych Gitar, a później lider formacji Trzy Korony (1970–1972). Występował też w Niebiesko-Czarnych (1962–1964) i w grupie Pięciolinie (1964). 
Zmarł 7 kwietnia 1981 roku na skutek obrażeń, jakich doznał czterdzieści dni wcześniej w wypadku samochodowym, wracając z koncertu charytatywnego w klubie Milford w Chicago. 
Na rynku ukazała się właśnie płyta "Klenczon Legenda", w której tacy muzycy jak Stanisław Soyka, Muniek Staszczyk, Kasia Kowalska, Robert Gawliński czy Maciej Maleńczuk wykonują jego najbardziej znane utwory.




Wcześniej napisano:
Z okazji 70. rocznicy urodzin Krzysztofa Klenczona, legendy polskiego big-bitu oraz rocka lat 60. i 70. ubiegłego wieku, premierę będzie miała płyta "Klenczon Legenda" z udziałem polskich artystów. Na płycie znajdą się piosenki z okresu Czerwonych Gitar, Trzech Koron, jak i z ostatniej solowej płyty "The Show Never Ends", którą artysta nagrał w Stanach Zjednoczonych. Utwory w nowych, współczesnych aranżacjach zaśpiewają takie gwiazdy polskiej sceny jak: Stanisław Soyka, Maciek Maleńczuk, Robert Gawliński (Wilki), Maciej Balcar (Dżem), Muniek Staszczyk (T.Love), Kasia Kowalska, Tymon Tymański (Kury, Miłość), Jacek "Budyń" Szymkiewicz (Pogodno) i inni. Album objęty jest honorowym patronatem Alicji Klenczon, żony Krzysztofa. Dodatkowo wydawnictwo wzbogacają dwa niepublikowane domowe nagrania Krzysztofa Klenczona. Książeczka albumu "Klenczon Legenda" została stworzona z wykorzystaniem niepublikowanych dotąd unikalnych fotografii pochodzących z prywatnych zbiorów żony oraz przyjaciół artysty. We wkładce płyty znajdzie się również tekst – wspomnienie o Krzysztofie autorstwa Janusza Kondratowicza i Franciszka Walickiego. Do wydawnictwa dołączone będzie DVD z filmem z prywatnych archiwów rodziny Krzysztofa, wypowiedzi polskich artystów o Krzysztofie Klenczonie, prezentacja zdjęć. Na płycie wykorzystano jedyną gitarę jaka pozostała i jednocześnie ulubiony instrument Kleczona – Gibsona Les Paul, rocznik 1968. Instrument na potrzeby wydawnictwa został specjalnie wypożyczony z Muzeum Klenczona w Szczytnie. Prezentujemy drugi singiel z tego wydawnictwa - "Kwiaty we włosach" w wykonaniu Kasi Kowalskiej. Premiera całego albumu już 16 listopada 2012! 

________________________________________________________________________

Krzysztof czuł, że zbliża się koniec



______________________________________________________________________

Rozmowa z Alicją Klenczon - Corona, wdową po Krzysztofie Klenczonie



Dlaczego był wściekły na Niemena? W jakich okolicznościach odszedł z Czerwonych Gitar? Co było jego popisową potrawą? Jakie miał wady? Czy przewidział własną śmierć? Alicja Klenczon we wspomnieniu o Krzysztofie Klenczonie.

W rozmowie z Onetem Alicja Klenczon, wdowa po Krzysztofie Klenczonie, opowiada o wspólnym życiu z artystą, jego pasjach, doświadczeniach, wadach i zaletach. Zapewnia też, że jej cytowane niedawno słowa o możliwym "zamachu na męża" zostały przez media przekręcone.



Paweł Piotrowicz: Krzysztof Klenczon na scenie zawsze był wulkanem energii. W życiu prywatnym również?
Alicja Klenczon: Zdecydowanie nie. Na co dzień był człowiekiem bardzo spokojnym, niegoniącym za imprezami czy używkami. Choć uchodził za najprzystojniejszego polskiego muzyka, był osobą bardzo nieśmiałą.
W jakich okolicznościach się poznaliście?
W Sopocie, w Grandhotelowym Non Stopie, 15 stycznia 1965 roku, podczas pierwszego występu Czerwonych Gitar. Podszedł do mnie jego kolega i zaprosił do tańca. Choć Krzysztofa widziałam też dzień wcześniej w barze Alga. Zauważyłam, że przygląda mi się przystojny chłopak w kożuszku, z niedbale owiniętym wokół szyi szalikiem. Wtedy jednak nie wiedziałam, ze to ten sam chłopak, w którym powoli zaczynają się podkochiwać polskie dziewczyny.
Ty się też podkochiwałaś?
Nie do końca. Byłam pasjonatką zupełnie innej muzyki, głównie klasycznej.
To spotkanie w Non Stopie zaowocowało miłością od pierwszego wejrzenia?
Można tak powiedzieć. Od samego początku bardzo mi zaimponował.
Czym szczególnie?
Tym, że się nie narzucał. Był bardzo nieśmiały, inny. A ja miałam wtedy jedną bardzo złą cechę – mimo że byłam dziewczyną dla chłopaków nieprzystępną, lubiłam ich podpuszczać. Na Krzysztofa to nie działało. Wyobraź sobie, jak bardzo musiało to mnie, czyli osobę przyzwyczajoną do różnych hołdów i zalotów, intrygować. Cała ta sytuacja plus kilka innych czynników sprawiły, że szybko zostaliśmy parą.
Wspomniałaś, że podkochiwały się w nim polskie dziewczyny. Nie byłaś o to zazdrosna?
Nie, gdyż Krzysztof nie miał charakteru amanta czy bawidamka. Choć czujności nigdy za wiele. Jako że moi rodzice wyemigrowali do Stanów, wychowywała mnie babcia, osoba bardzo konserwatywna, surowa i restrykcyjna. I pamiętam, że jak już byliśmy z Krzysztofem małżeństwem, ta babcia sama namawiała mnie, bym niezapowiedziana pojechała na przykład do Białegostoku, gdzie akurat grały Czerwone Gitary. Potrafiłam więc wpaść w nocy do hotelu i złożyć im taką zaskakującą wizytę. Ale na niczym go nigdy nie przyłapałam.
Za to sama musiałaś raz uciekać przed swoją babcią przez okno na pierwszym piętrze…
To było jeszcze przed ślubem.Chłopaki z zespołu zaprosili mnie na rosół. No i zostałam z Krzysztofem na noc, choć absolutnie do niczego między nami nie doszło. Babcia domyśliła się, gdzie jestem, więc postanowiła nas nakryć. Przyszła w nocy uzbrojona w laskę, ale zanim wparowała do pokoju, zdążyłam uciec przez okno. No ale szydło wyszło z worka, gdy babcia zobaczyła na krześle moje rajstopy. Jakoś uniknęłam kary, musiałam jednak przeprosić.

Uchodziliście za wzorowe małżeństwo. Tak było naprawdę?
Były i wzloty, i upadki, jak wszędzie, ale dogadywaliśmy się bardzo dobrze. Wszelkie kłótnie też zawsze szybko się kończyły, z mojej albo z jego inicjatywy. Choć mnie się do wyjścia za mąż wcale nie paliło. Pamiętam jak Krzysztof parę razy mówił, że powinniśmy wziąć ślub. Babcia też o to pytała. Po dwóch latach znajomości uległam.
Waszymi świadkami mieli być Czesław Niemen i Ada Rusowicz. Niemen się jednak wycofał.
Kilka dni przed ślubem zadzwonił do Krzysztofa, mówiąc:"Jestem twoim przyjacielem, ale zerwałem z Adą, więc jeśli ona będzie świadkiem, to ja nie". Zaskoczyło nas to bardzo. Nie wiedzieliśmy, co robić. Uznaliśmy, że skoro to on zerwał, a teraz robi w ostatnim momencie problemy, odrzucenie Ady nie będzie z naszej strony fair. Ostatecznie świadkiem został Benek Dornowski [współzałożyciel Czerwonych Gitar – Onet.].


Czy ta sytuacja nie osłabiła przyjaźni między Krzysztofem a Niemenem?
Nie, choć Krzysztof był na niego wściekły i oczywiście pewien niesmak pozostał. Po latach obaj sobie to wyjaśnili przy jakimś kieliszku. A Niemen u nas często bywał, zwłaszcza na takich małych koncertach, które się odbywały w kuchni, w towarzystwie przyjaciół, mojej babci i taty Krzysztofa. Wspólnie śpiewali wszystko, włącznie z pieśniami rosyjskimi, przy akompaniamencie gitar. Bardzo żałuję, że nikt tego nie nagrywał.
W domu zawsze panowała otwarta atmosfera?
Bez przerwy się coś działo. Stanowiliśmy zgraną rodzinę. Często pomieszkiwał z nami tata Krzysztofa, były AK-owiec. Wspaniały człowiek. Miał na Krzysztofa ogromny wpływ, bardzo dobrze go wychował.
Byliście domatorami?
Tak. Jeśli wychodziliśmy, to najczęściej do kina. Dopiero gdy w 1968 roku kupiliśmy fiata 125p, pozwalaliśmy sobie na różne wycieczki. Natomiast nasze życie było zupełnie zwyczajne, poza tymi wizytami przyjaciół i małymi koncertami.
Kto u was przy takich okazjach gotował?
Zazwyczaj babcia. Krzysztof uwielbiał jej kuchnię, wszystko smakowało wyśmienicie. Sam też zdradzał zdolności kulinarne, na przykład był artystą w przyrządzaniu wołowiny po burgundzku. Mam do tej pory starą kopertę, którą traktujemy jako relikwię, gdyż Krzysztof własnoręcznie napisał na odwrocie przepis. Był też mistrzem w przygotowywaniu zajęcy, szczególnie na Święta Bożego Narodzenia. U nas w ogóle gotowało się przed świętami do 2-3 nad ranem. To był niemal rytuał. Przychodzili przyjaciele, zjeżdżała się rodzina i próbowało się różnych rzeczy. Niezapomniane czasy.
Czy Krzysztof wypracował sobie jakieś związane z pracą rytuały?
Zdarzało się, że po zjedzeniu śniadania mówił, iż idzie trochę pobrzdąkać. I zawsze mu coś z tego brzdąkania wychodziło. Wtedy przychodził do nas, czyli do mnie i naszej starszej córki Karoliny, z pytaniem "Czy to ma sens?". W ten sposób sondował pomysł. Bardzo często miał w głowie cały tekst albo jego wizję. Że to będzie o dziewczynie, tamto o kwiatach i tak dalej.
Zdarzało się wam krytykować jego pomysły?
Nieraz tak. Zwłaszcza Karolinie. I niektóre takie uwagi brał sobie do serca.
Był człowiekiem wrażliwym?
Ogromnie. Na krytykę, już taką medialną, też. Ale był też człowiekiem szalenie upartym. Jeśli w coś wierzył, potrafił o to walczyć. Nie dziwiło mnie to. W końcu do wszystkiego doszedł ciężką pracą, samodzielnie nauczył się nut, grania, komponowania. Wiedział, że sam talent nie wystarczy.
Jakim był ojcem?
Surowym, na pewno bardziej ode mnie. Potrafił nawet czasem dać klapsa, zwłaszcza młodszej córce Jackie, która od samego początku była sporą cwaniarą, myślącą, że jej wszystko wolno, na przykład ugryźć Karolinę w rękę, z odbiciem ząbków. Krzysztof postawił ją wtedy za karę do kąta [śmiech].
Miał poczucie humoru?
Doskonałe. Świetnie na przykład opowiadał kawały. Ja je notorycznie palę [śmiech].
Był od czegoś uzależniony?
Absolutnie nie, poza papierosami. Owszem, koledzy różne rzeczy przynosili, a w środowisku muzycznym paliło się choćby marihuanę. My stwierdziliśmy jednak, że wolimy dobry koniak.
Lubił określenie "Polski Lennon?"
Nie. Takie porównania go irytowały, choćby z tego względu, że zdawał sobie sprawę, iż Beatlesi hsą od  Czerwonyc Gitar lepsi, że my tu jednak mamy PRL. Poza tym uwielbiał mocną muzykę, Stonesów, Hendrixa, później Zeppelinów i Sabbathów. Choć był autorem największej liczby przebojów Czerwonych Gitar, z czasem zaczął się w tym zespole dusić. Mówił mi wielokrotnie, że chce coś zmienić, iść do przodu, założyć inny zespół. Był jednak rockmanem z krwi i kości, nawet jeśli wtedy mówiono na ten styl "mocny big-bit".

Ile jest prawdy w tym, że był skłócony z Sewerynem Krajewskim?
Nie był skłócony, choć sytuacja, kiedy w zespole były dwie wybitne indywidualności o przeciwnych "biegunach", nieraz doprowadzała do konfliktów. Moim zdaniem to właśnie te dwa ścierające sie nurty kompozytorów spowodowały ogromną popularność Czerwonych Gitar. To było kapitalne połączenie, a zespół poszybował niczym rakieta w kosmos. Taka "zdrowa konkurencja" to duży plus dla każdego zespołu.
Czy na pewno do końca zdrowa? W styczniu 1970 roku Krzysztof miał przecież opuścić szeregi Czerwonych Gitar na skutek głosowania całego zespołu. To prawda?
Tak. Do głosowania doszło w warszawskim hotelu Bristol.

O co konkretnie poszło?
Bezpośrednim powodem był spór o liczbę piosenek, jakie każdy z nich miał napisać do następnego albumu. Krzysztof był bardzo sprawiedliwy, niespecjalnie dbał o sprawy finansowe. Zależało mu po prostu na tym, by kompozycje, ktokolwiek je stworzy, były odpowiednio dobre. Całe to zamieszanie było nie tyle winą Seweryna, co różnych satelitów krążących wokół zespołu, tekściarzy i tak dalej. Odejście głównego kompozytora było im na rękę, bo sami chcieli zarobić więcej z tantiem.
Mocno przeżył rozstanie z zespołem?
Nie. Był bardzo zadowolony z takiego obrotu spraw. Mógł wreszcie założyć rockową grupę. I tak powstały Trzy Korony. Grał w nich z młodymi i nie do końca doświadczonymi muzykami, co stwarzało różnego rodzaju problemy. Niestety, zdarzało się, że niektórym uderzała woda sodowa do głowy.
Krzysztofowi nigdy nie uderzyła?
Absolutnie nie. Do końca swojego krótkiego i burzliwego życia pozostał skromnym, uczciwym człowiekiem. Nie wywyższał się z racji sławy.
Jak więc znosił popularność?
Bardzo go męczyła. W Polsce nie mógł spokojnie pójść do restauracji, sklepu czy na spacer. Wszędzie go zaczepiano, proszono o autograf. Próbował się chronić, nosił na przykład duże okulary albo nawet zakładał kapelusze. Nic to nie dało. Poznawano go po sposobie chodzenia, sylwetce czy jeansach, które uwielbiał. Nasze życie zmieniło się dopiero w 1973 roku, gdy wyemigrowaliśmy do Chicago. Tam był znany jedynie w środowisku polonijnym. A my mieszkaliśmy z dala od niego, wśród zwykłych Amerykanów, którzy nie mieli pojęcia, kim jest Klenczon.
Z jakiego powodu wyjechaliście?
Powodów było kilka. Raz, że nienawidziliśmy komunizmu i chcieliśmy żyć w wolnym kraju. Dwa – Krzysztof miał wrażenie, że tu osiągnął już wszystko, więc chciał spróbować swoich sił gdzie indziej. Trzeci powód był może najważniejszy. Marzyłam o tym, by pojechać do rodziców, których nie widziałam od lat.
Krzysztof nie miał wtedy myśli o porzuceniu muzyki?
Słyszałam takie opnie, że się załamał, że mu coś nie wyszło i tak dalej. Kompletna bzdura. Nie pamiętam, by kiedykolwiek powiedział: "Mam dość, rzucam to, zajmę się czymś innym". Owszem, był przez chwilę taksówkarzem i portierem w hotelu, gdyż uparł się, że musi dorobić. Ale cały czas występował w klubach polonijnych i komponował.
W Stanach nagrał też płytę "The Show Never Ends".

To nie wszystko. Mam mnóstwo taśm z tamtego okresu, z wieloma nieodkrytymi nagraniami. Odkryłam też zeszyty nutowe, w których oprócz znanych piosenek są też takie nieznane, podpisane po prostu "Krzysztof Klenczon". Są nawet teksty jego autorstwa. Trzeba się będzie za to wkrótce zabrać, by nie przepadło.
Tęsknił za Polską?
Jak chyba każdy, kto ją opuszcza. Mieliśmy rozmowy o tym, czy wrócić. Ja nawet chciałam, ale Krzysztof tłumaczył, że mamy dwoje dzieci [Jackie urodziła się już po wyjeździe – przyp. Onet.], a Polsce panuje taki a nie inny system, więc nie możemy ich narażać na wiążące się z nim niebezpieczeństwo. Przeciwna wyjazdowi była też Karolina, której bardzo się w Stanach podobało. Bała się takiego powrotu.
Do Polski Krzysztof jednak przyjeżdżał, na przykład w 1978 i 1979 roku na koncerty.
Skorzystał z zaproszenia federacji jazzowej. Jak to zostało zorganizowane i załatwione, nie wiem. Faktem jest, że mogliśmy przyjechać całą rodziną. Szukaliśmy wtedy nawet domu pod Warszawą, zastanawialiśmy się nad mieszkaniem pół roku tu, a pół tam. Z różnych względów tak się jednak nie stało.
Nie myślał o powrocie do Czerwonych Gitar?
Były takie plany. W 1980 roku, gdy Czerwone Gitary przyjechały do Chicago, poszliśmy na ich koncert. Krzysztof został nawet przywitany ze sceny. Później zaprosiliśmy Krajewskiego z zespołem do domu na skromną kolację. Obaj, głownie w samochodzie, rozmawiali o planach reaktywacji – prywatnie, bez świadków. Powstał pomysł, by wrócić. Niestety, okrutny los nie pozwolił na jego realizację.
27 lutego 1981 roku Krzysztof został ranny w wypadku samochodowym, gdy wracał z koncertu charytatywnego w klubie Milford w Chicago. Czterdzieści dni później zmarł…
Do dziś ciężko jest mi wracać do tamtych chwil… Nie czuję tych lat. Wydaje mi się, że to było wczoraj.
W jednym z wywiadów powiedziałaś, że nie wykluczasz, iż Krzysztof padł ofiarą zamachu.
Niczego takiego nie powiedziałam. Moje słowa zostały przez media kompletnie przekręcone. To w moim samochodzie, już po naszym tragicznym wypadku, ktoś przeciął linki hamulcowe. Istnieją przesłanki, że zrobiła to pewna zwariowana fanka. W sprawę wmieszało się nawet FBI. Natomiast nigdy nie powiedziałam, że ktoś targnął się na życie Krzysztofa. Zresztą, słyszałam albo nawet czytałam w prasie polonijnej wiele fantastycznych opowieści, na przykład, że zamordowała go mafia. Szkoda na takie bzdury czasu.
Czy w czymkolwiek, co robił, była jakaś zapowiedź nieuchronnego końca? Jakiś znak, o którym często mówią najbliżsi tych, którzy przedwcześnie albo niespodziewanie odeszli?
Były dwa czy trzy. W którąś z niedziel grudnia 1980 roku wrócił do domu z grania. Mój ociec zaproponował, byśmy napili się koniaczku. W pewnym momencie Krzysztof powiedział: "Wiecie co, ja tak czuję, że już długo nie pociągnę…". Byliśmy w szoku. A gdy 8 grudnia zastrzelono Lennona, skomentował: "O holender, co za wariat to zrobił, wielka szkoda. Teraz kolej na mnie". Przy jednym z najbliższych przyjaciół, piłkarzu Legii Adamie Lipińskim, podobno wyraził się: "Ja będę następny...".
Pamiętasz waszą ostatnią rozmowę?
Pamiętam, że zanim wyjechaliśmy z domu, namawiałam go, by nie grał na tym koncercie. Był przeziębiony, źle się czuł. Później się okazało, że miało to niebagatelny wpływ na jego śmierć, gdyż organizm nie był tuż po wypadku wystarczająco silny. Zapadł w śpiączkę, a właściwie w półśpiączkę.
Ani razu nie odzyskał przytomności?
Lekarz poradził mi, bym przyniosła do szpitala magnetofon, który 24 godziny na dobę będzie grać jego utwory. I to pomogło. Mniej więcej dwa tygodnie przed śmiercią Krzysztof otworzył oczy. Byłam akurat przy nim. Patrzył się na mnie i do góry, jakby nie wiedział, gdzie jest. Moim zdaniem wzrok miał bardzo przestraszony. Zaczął nawet lekko poruszać palcami i nogami. Niestety, czterdziestego dnia zmarł. Obrażenia okazały się zbyt mocne.
Na czym twoim zdaniem polegała wyjątkowość Krzysztofa jako artysty?
Najkrócej mówiąc, na tym, że jego muzyka przetrwała, obroniła się przed zębem czasu. Tak jak inspirowała kiedyś, tak samo inspiruje dziś. Dlatego tytuł poświęconej mu płyty – "Klenczon: Legenda" – uważam za jak najbardziej trafny i uzasadniony. Bo on dziś już jest legendą.
Jak wyglądało twoje późniejsze życie?
Na początku było mi bardzo ciężko, ale jakoś musiałam się pozbierać. Dla naszych dzieci. Po latach powtórnie wyszłam za mąż. Dziś dzielę czas między Polskę a Stany. I choć Krzysztofa nie ma ze mną od 31 lat, nadal jest w moim życiu obecny. I z tego się najbardziej cieszę.

Paweł Piotrowicz, Onet

__________________________________________________________________________


Życie z polskim Lennonem

_____________________________________________________________

źródło: Archiwum prywatne Alicji Klenczon-Corona


W listopadzie ukazała się płyta „Klenczon Legenda”, na której utwory Krzysztofa Klenczona wykonują współcześni polscy muzycy. O życiu i śmierci artysty z jego żoną Alicją Klenczon-Corona – rozmawia Jacek Nizinkiewicz
Wciąż wracasz pamięcią do swojego życia z Krzysztofem...
– Strata męża, i to jeszcze w tak młodym wieku, to największa tragedia. Odkąd nie jesteśmy razem, mija już 31 lat, a czuję, jakby to było wczoraj. Pamiętam, jak się poznaliśmy. Jaki był nieśmiały w stosunku do kobiet, o czym mało kto wie. Pamiętam dzień wypadku. Na wiele lat zamknęłam się w sobie, ale dziś już mogę rozmawiać o wszystkim, co jest związane z Krzysztofem.
Zmarł na skutek wypadku samochodowego w Chicago w 1981 r. Czy okoliczności tej śmierci są dla ciebie jasne?
– To właściwie do dzisiaj nie jest wyjaśnione i nie sądzę, żeby to się stało, choć śledztwo prowadziło i FBI, i CIA. Dzisiaj myślę, że to nie był przypadek. Po wypadku, kiedy Krzysztof jeszcze żył przez 40 dni, mnie pocięto w nowym aucie hamulce. To mogła być zwariowana fanka. Często grożono dziewczynom i żonom członków Czerwonych Gitar.
Czy trudno było sobie ułożyć życie po śmierci Krzysztofa?
– Tak. Zastanawiałam się początkowo, po co mam żyć. Trzymało mnie to, że miałam dwie córki. Nie miałam nawet 31 lat, gdy zostałam wdową. Był bardzo dobrym mężem i ojcem. Uchodziliśmy za jedno z takich nietypowych artystycznych małżeństw.
W związku byliście 15 lat, a ty wciąż kultywujesz jego pamięć. Teraz patronujesz płycie „Klenczon Legenda", na której utwory twojego byłego męża wykonują m.in. Stanisław Soyka, Budyń, Tymon, Muniek Staszczyk, Robert Gawliński, Maciej Balcar, Maciej Maleńczuk, Kasia Kowalska i wielu innych.
Weszłam w to w ciemno. To jest taki hołd oddany Krzysztofowi. Dla mnie jest to ciekawe, bo są nowe aranżacje. Jak usłyszałam pierwszy raz Stanisława Soykę, to zdębiałam. Pomysł był taki, żeby dołączyć oryginalny głos Krzysztofa, właściwie kwestię mówioną w „Historii jednej znajomości", ze względów technicznych to się nie udało. Ale dogranie smyczków i saksofonów to jest coś kapitalnego. Robert Gawliński gra na oryginalnej gitarze Krzysztofa Les Paul z 1968 r. To był prezent od moich rodziców.
Co się stało w Polsce z pamięcią o Krzysztofie Klenczonie?
– W PRL o ludziach, którzy wyjechali z paszportem w jedną stronę, się nie mówiło. To było tabu. Po transformacji w 1989 r. był odzew. Zaczęto wydawać masę, co prawda pirackich, płyt. Przez lata coraz bardziej się to rozwijało. Kompozycje Krzysztofa obroniły się przed patyną czasu.
Dlaczego w 1972 r. opuściliście z Krzysztofem Polskę?
– Mieliśmy dosyć komunizmu. Pamiętam, że kiedy przypłynęliśmy „Batorym", część ludzi myślała, że uciekamy. Byliśmy oboje wychowywani w duchu patriotycznym. Ojciec Krzysztofa, były oficer AK, do 1956 r. ukrywał się pod zmienionym nazwiskiem. Zawsze chcieliśmy wrócić.
Wciąż mieszkasz w Stanach Zjednoczonych?
– Tak, od 1972 r. Przez ponad 15 lat mieszkałam w Chicago i okolicach. W 1986 r. wyjechałam do Phoenix. Chciałam zapomnieć o tym, co się stało. Cztery lata po wypadku wyszłam ponownie za mąż. Mąż był Polakiem, lekarzem w armii amerykańskiej. Chciałam zmienić otoczenie. Wylądowałam w Arizonie i mieszkam tam do dzisiaj. Przeszłam na wcześniejszą emeryturę i zajmuję się psami.
Odwiedzasz Polskę tylko po to, żeby odkurzać pamięć o Krzysztofie?
– Nie tylko. Kocham ten kraj. Tu się wychowałam, tutaj spędziłam dzieciństwo, zaczęłam studia. Wciąż wracają do mnie wspomnienia. Mało kto wie, ale moja babcia zameldowała w naszym domu w Gdańsku-Oliwie Czesława Wydrzyckiego, późniejszego Niemena. Chłopak nie mógł dostać dowodu osobistego, mieszkał wtedy w jakiejś kotłowni w szkole muzycznej w Gdańsku. Urządzali u nas w kuchni koncerty. Żałuję, że Krzysztof tego nie nagrał. Nawet ja śpiewałam. To są niezapomniane wieczory.
Poznałaś Krzysztofa, kiedy był już znanym muzykiem.
– Znany był głównie dla fanów Niebiesko-Czarnych. Ja wtedy nie wiedziałam, kto to był. Kiedy go spotkałam w styczniu 1965 r., z zespołu Pięciolinie powstał zespół Czerwone Gitary. Nie mieli wtedy co jeść. Jedli cukier. Moja babcia później dożywiała Krzysztofa. Potem poszło już lawinowo. Zespół osiągnął szczyt w bardzo krótkim czasie. Szkoda tylko, że Krzysztof odszedł z zespołu w 1970 r.
Przez konflikt z Sewerynem Krajewskim?
– Nie tyle z Sewerynem, ale z osobami pośrednimi. Chodziło głównie o pieniądze. O liczbę piosenek na płycie Czerwonych Gitar. Poza tym Krzysztofowi nie odpowiadał już ten słodkawy, mdławy styl zespołu. Wydaje mi się, że on był jednak z krwi i kości rockmanem.
Chciał iść do przodu, tak jak The Beatles szli z płyty na płytę?
– Inspirowali go Jimi Hendrix, Janis Joplin, The Rolling Stones. Najbardziej uwielbiał Beatlesów, bo na tym się wychował. Zresztą uważam, że historia Beatlesów i Czerwonych Gitar jest podobna, tylko nie ten system i nie ten kraj.
Jak ty, jako jego żona, znosiłaś ten czas, kiedy on był tak znaną, popularną osobą, kiedy fanki rzucały mu się na szyję?
– Miałam do niego zaufanie. Ale potrafiłam wsiąść w pociąg (studiowałam wtedy stomatologię na AM w Szczecinie) i przyjechać na koncert zupełnie niespodziewanie. Taki nalot. Ja może bym sama tego nawet nie zrobiła, ale babcia powiedziała: „Już macie dziecko, jedź na koncert". No i zjawiałam się w środku nocy...
To była miłość od pierwszego wejrzenia?
– Pierwszy raz zobaczyłam go dzień przed premierą w Non Stopie w Grand Hotelu w Sopocie. Był taki sławny bar szybkiej obsługi – Alga na Monte Cassino przy molo. Weszłam tam, coś zamówiłam, położyłam książki na stoliku. Odwróciłam się i zauważyłam chłopaka o ciemnych włosach. Przystojny, ma jakiś kożuszek na sobie i na mnie patrzy. To był moment. Następnego dnia zadzwonili do mnie znajomi, że jest otwarcie Non Stopu w Grand Hotelu. Nowy zespół występuje – Czerwone Gitary. Na początku nawet nie poznałam Krzysztofa. W pewnym momencie podszedł do mnie facet, nie w moim typie. Miałam taki zwyczaj, że nie tańczyłam z obcymi facetami, ale z tym poszłam. Ten facet mnie nie przytulał, tylko obracał moją twarz w stronę zespołu. Zauważyłam, że na mnie patrzą. Po koncercie podszedł ten właśnie mężczyzna, którym się później okazał Jurek Szaciłło, serdeczny przyjaciel Krzysztofa, i w imieniu zespołu zaprosił mnie na kawę. Dosiadły się jakieś dziewczyny, z czego ja nie byłam specjalnie zadowolona. Wszystkie później zostały żonami chłopców z Czerwonych Gitar.
Z waszego pierwszego spotkania powstała piosenka...
– „Historia jednej znajomości".
A czy myślisz, że Krzysztof odnalazłby się w dzisiejszych czasach?
– Gdyby żył, bylibyśmy dawno już w Polsce. W 1980 r., po koncertach w Polsce z Federacją Jazzową, zaczęliśmy myśleć o powrocie do kraju na stałe. Krzysztof chciał mieszkać sześć miesięcy w Ameryce i sześć w Polsce. Ale mieliśmy dwoje dzieci. Przemówił rozsądek. Myślę, że gdyby Krzysztof żył, zająłby się polityką.
Był taki czas w Stanach Zjednoczonych, że Krzysztof odsunął się od grania?
– Nie, cały czas występował w klubach. To, że miał drugą pracę w wydawnictwie, potem swoją taksówkę, nie znaczyło, iż nie grał, nie komponował. Poza tym płyta „The Show Never Ends" powstała przecież w Stanach. Krzysztof skomponował kilkanaście piosenek. Już po jego śmierci zadzwoniło do mnie kilka znanych wytwórni, że są zainteresowane Krzysztofem. Niestety, było za późno.
A czy czuł się trochę zdegradowany tym, że w Stanach Zjednoczonych musiał wykonywać prace fizyczne, a nie mógł utrzymywać się z grania?
– To ja pracowałam jako sprzątaczka. Krzysztof fizycznie nigdy nie pracował. Przez dwa dni był portierem w hotelu, bo się uparł, że chce dorobić.
Zanim wyjechaliście do USA, Krzysztof próbował swoich sił z nowym zespołem Trzy Korony, z którym wylansował przebój „10 w skali Beauforta". Dlaczego zespół się rozpadł?
– Wziął do współpracy niedoświadczonych muzyków i to był chyba błąd. Kiedy zespół zaczął koncertować, Krzysztof finansował ten projekt ze swoich pieniędzy. Gdybyśmy nie wyjechali, to kontynuowałby granie, prawdopodobnie byłyby zmiany w zespole.
A czy rozmawialiście o tym, że w przyszłości mogłoby dojść do reaktywacji Czerwonych Gitar?
– Tak. W 1980 r. Czerwone Gitary przyjechały do Chicago i poszliśmy z Krzysztofem na koncert. Powitano go ze sceny. Po koncercie zrobiliśmy spotkanie u nas w domu. Podobno w samochodzie doszli z Sewerynem do porozumienia i powstał plan reaktywacji Czerwonych Gitar. Krajewski z Klenczonem byli polskim McCartneyem i Lennonem. Jako Czerwone Gitary mogli jeszcze dużo zrobić.
Czy są nieznane nagrania Krzysztofa Klenczona, które w przyszłości poznamy?
– Tak. Zostały taśmy. Nie miałam czasu, żeby to wszystko zebrać i skatalogować. Zachowały się również zdjęcia i filmy, wymagają rekonstrukcji i oczyszczenia. Moim marzeniem jest, żeby został głos Krzysztofa i dograć do tego aranż. Mam tych pomysłów aż za dużo. Na płycie „Klenczon Legenda" pojawią się jako bonusy trzy piosenki nieznane, domowe nagrania Krzysztofa. Myślę, że będzie to gratka dla jego fanów.•W listopadzie ukaże się płyta „Klenczon Legenda", na której utwory Krzysztofa Klenczona wykonują współcześni polscy muzycy.

____________________________________________________________________________